- Przyjedź do mnie.
- Przyjadę pod warunkiem, że nie będziemy rozmawiać o niemowlakach.
- Ok.
- Obiecujesz?
- Obiecuję, ale wiesz...., ty nie rozumiesz....
- Rozumiem. Dla przypomnienia - urodziłam dwoje dzieci.......
........moje jednak są już dość duże. Okres niemowlęctwa mam za sobą i przyznaję - choć zapewne zostanie to niezbyt dobrze przyjęte przez społeczeństwo - wcale za nim nie tęsknię. No bo za czym tu tęsknić?
Za tym, że myli się dzień z nocą, że ruszyć się nigdzie nie można, że cycki masz jak balony i wiecznie siedzisz z rozpiętą bluzka i karmisz, a jak nie karmisz, to kąpiesz, zmieniasz pieluchy i nie rzadko czujesz ciepłe wymiociny twego skarbeńka spływające po twoich plecach.
Tak - jestem tą straszną matką, która nie uważa tych wszystkich sytuacji za cudowne, a karmienie piersią nie było najwspanialszym przeżyciem z jakim przyszło mi się zetknąć. I nie ma różnicy w jakim wieku decydujesz się na dziecko. Dojrzałość lub jej brak nie ma tu żadnego znaczenia. Moje dzieci dzieli siedem lat i za pierwszym i drugim razem czułam dokładnie to samo. Można też założyć, że nie jestem dojrzała do dziś i stąd to "upośledzone" podejście do sprawy. Ale skoro nie dojrzałam w wieku trzydziestu ośmiu lat, to chyba już nie ma na to szansy i nie pozostaje mi nic innego jak tylko żywić nadzieję, że istnieją jeszcze inne, równie "niedojrzałe" kobiety jak ja.
Obserwuję swoje koleżanki, znajome, młode kobiety w rodzinie, które z zaciśniętymi ustkami wykonują miliony czynności niczym nakręcone roboty. Czynności związane tylko i wyłącznie z ich dziećmi. Jakby tylko po to istniały. Nie można z nimi usiąść przy stole, napić się kawy, porozmawiać. Biegają po domu nie spuszczając malca z oka, trzymają je ciągle na rękach i najgorsza rzecz na świecie.....mówią po niemowlęcemu!!!
- i cio, powieć cioci jak maś na imię.......
A ja w duchu warczę......nie jestem ciocią, jestem Izą!
Kiedy pytam jak dają radę, słyszę - nigdy nie byłam tak szczęśliwa!
I znowu ja mamroczę po nosem - no popatrz, ja byłam szczęśliwa już wcześniej....
Czasem wydaję mi się, że to prawda, że to mnie coś ominęło, ale kiedy podchodzę blisko i zaglądam głęboko w oczy to widzę.....i wtedy myślę - aha, mam cię!
Tylko dlaczego same to sobie robimy? Czy ktoś tak naprawdę wymaga od nas tego trochę głupiego poświęcenia? Społeczeństwo, matka, mąż? O co chodzi? To jakaś okrutna, wiekowa zmowa być musi. Tylko kto to wymyślił? Pewnie my same. I po co? Żeby się wzajemnie zadręczyć. Wiecznie ze sobą rywalizujemy....., nawet o to która jest lepszą matką. Z natury wredne jesteśmy bardziej niż mężczyźni. Same sobie to robimy i.....masz babo placek.
Przecież może być zupełnie inaczej. wszystko zależy od podejścia do tematu. Niezaprzeczalnie kochamy swoje dzieci (ja o swoich mówię bachory), ale nie może to oznaczać tego, że od teraz całe nasze życie podporządkowujemy małemu najeźdźcy.
Ja się na to nie godzę. To ja byłam pierwsza, ja zadecydowałam, że jesteś, więc teraz bądź tak miła droga dziecino i dostosuj się proszę do mojego życia, bo od tej chwili będziemy je jakby dzielić razem. Jak się domyślasz matkę masz fajną to i życie fajnym będzie. Współpraca mile widziana, żeby nie powiedzieć - konieczna.
Nie czekałam z rozmarzoną twarzą na dziecko. Ja przygotowywałam się do wojny. Byłam w okopach, na linii frontu z opracowaną wojenną strategią.
Miałam bunkier (do dziś go mam)- jednoosobowy. Nikogo tam nie wpuściłam. Bo to była moja wojna. Nie potrzebowałam sojuszników - koleżanek (bo dzieci jeszcze nie miały), męża (bo co biedny chłopina mógł o tym wiedzieć). Uzbrojona po zęby szłam na wojnę, "szłam na materace". Uzbrojona w cierpliwość i konsekwencję, nie zapominając nigdy o sobie.
Wygrałam dwie wojny. Jedną w wieku dwudziestu pięciu lat, drugą kiedy miałam trzydzieści dwa lata. Smak zwycięstwa czuję do dziś, a patrząc na moje dzieci umieram z dumy.
Z dzieckiem jak z "wrogiem". Musisz się przygotować do wojny, zejść do okopów, spacyfikować najeźdźcę, a potem to już tylko kochać....kochać.....kochać.
I.Bo