Z blogiem jest tak. Albo piszesz tematycznego np. o truskawkach i wtedy skupiasz się i zgłębiasz wszystko co tematu truskawkowego dotyczy, albo napiszesz to co w głowie tobie siedzi i wtedy....... No właśnie. Rozcinasz skórę, pokazujesz serce, duszę i własne myśli. Bo nie da się pominąć faktu, że choć zawoalowujemy pewne historie, mieszamy czas, postaci czy wydarzenia, to prawda jest taka, że to głównie o nas samych jakkolwiek staramy się to ukryć. Wystawiamy się na publiczną pochwałę ale też i chłostę, nadstawiamy twarz i d***. I wszystko jest właściwie ok do czasu, kiedy nie odkryjesz zakładki pt. STATYSTYKI. I tu przyznać muszę, że lekko jest to stresujące, bo liczby mogą przerazić. Jako osobę tchórzliwą, wprawiły mnie w cięższe przełknięcie śliny i chwilowy paraliż palcy na klawiaturze. Z drugiej strony oczywiście ucieszyły i sprawiły, że być może jest w tym choć mikroskopijnej wielkości sens. I tej właśnie myśli dziś się uchwycę i spróbuję się pokusić o przekaz do pewnej grupy. Od rana kłębi się w głowie temat. Właściwie nie od rana, a od wczoraj. Śluby, śluby, śluby.
Myślę głównie o tych, które bierze się po raz kolejny. No tak, życie nam się źle ułożyło, nie znaleźliśmy tego czego szukaliśmy, jesteśmy teraz w nowym związku i co? Skoro jesteśmy już po rozwodzie, to młodzieniaszkami na ogół nie jesteśmy i statystycznie jest tak, że wchodzimy w nowy związek z osobą, której nasz statut związkowy jest raczej obcy, w sensie, że to rozwodnik/rozwódka nie jest. I niestety musimy zrobić założenie, że ten następny z którym się wiążemy owego ślubu chcieć będzie. Ale czy kolejny nasz ślub nie stawia nas w mało komfortowej sytuacji? Mnie się wydaje, że tak. Znów to samo, ta sama procedura, te same słowa tyle, że wypowiedziane do innej osoby, często przed tym samym lub tą sama panią z łańcuchem. Przecież to idiotyczne. Wyczuwamy lekką śmieszność sytuacji, choć nie chcemy sami przed sobą się niejednokrotnie do niej przyznać. I bynajmniej nie chodzi o to, że nie wierzę w kolejne związki. Wręcz przeciwnie. Jestem wyznawczynią teorii, że nie tylko jedna osoba w życiu jest nam przeznaczona. Nie wyszło raz, szukajmy szczęścia dalej. Piszę "nam", bo myślę o tym w kontekście samej siebie. Gdybym nagle była bez mojego partnera, teraz w wieku 37 lat, z dwójką jakby nie było już niemałych dzieci. Czy to nie jest zbyteczne proszę państwa? Czy nie moglibyśmy żyć ot tak sobie? Przecież ów ceremoniał gwarantem jak widać nie jest. Czy nie byłoby krzepiącym to, że bez żadnych wzniosłych deklaracji spędzamy ze sobą dni i noce? I to, że zwyczajnie jesteśmy szczęśliwi? Przecież to najlepszy dowód i powód. Być może powinniśmy szukać w odpowiedniej grupie ludzi lub być może ci, którzy się z nami wiążą powinni wiedzieć, że temat jest trudniejszy niż im się wydaje i istnieje pewnego rodzaju ryzyko, że poczucie szczęścia w naszym towarzystwie może wyglądać inaczej od ich wyobrażeń. Ale z drugiej strony szczęście to po prostu szczęście i jemu nic nie jest potrzebne. Jest i tyle.
Może to zwyczajnie ludzka próżność sprawia, że tak bardzo ślubów chcemy. Pragniemy, kiecek, pięknych i drogich garniturów, zamków, pałacy, plaż, dziesiątek skupionych na nas oczu, podziwu i tego uczucia, że to ten dzień kiedy każdy nam mówi jak pięknie dziś wyglądamy? Hmmmmm, nie znam wciąż odpowiedzi, pytam (najczęściej kobiet), ale ich argumenty są jak wyssane z palca, nic nie znaczą. Wiem, że w ich oczach to ja jestem dziwadłem. Nie chcę ślubu po raz kolejny, nie chciałam go nigdy. Powiedziałam o tym ostatnio mojej matce. Pukała się w czoło. Ale to nic, przy tym jak wyzywała mnie, że jestem komunistką, bo wypisana jestem z Kościoła.
Nie wierzę w ochotę rozwodników na ślub. Owszem jest pewna grupa, którą cechuje zamiłowanie do tzw. porządku rzeczy, czyli w życiu ma być tak jak należy, poprawnie, ale wydaje mi się, że to znikomy odsetek.
Nie dość, że nie chciałabym ślubu, to pomyślałam sobie właśnie, że nie miałabym nawet ochoty na to, aby z przyszłym, nowym partnerem (hipotetycznym oczywiście) budować wspólne gniazdko. Podoba mi się posiadanie tzw. własnego kąta. Jeżeli byśmy chcieli, moglibyśmy mieszkać razem przez wiele lat, może i do ostatnich dni, ale być może przyszedłby moment, kiedy potrzebowalibyśmy wytchnienia i wtedy każdy mógłby być trochę u siebie. Bardzo podoba mi się takie rozwiązanie i jeżeli stałoby się tak, że mój trwający od lat związek ległby w gruzach, z przyjemnością połączę się z jakimś uroczym, zdystansowanym do samego siebie i świata komunistą z własnym mieszkaniem.
Dobrego listopadowego dnia życzy
Komucha przed czterdziestką.
Dawid Jung – Alchemik Gniezna i jego Głosów
20 godzin temu
Moja mama np. gdyby się rozwiodła w życiu by nie wzięła drugiego ślubu. Przekonania, wychowanie. Ja zaś w instytucję ślubu nie wierzę, choć bardzo chcę być świadkiem na ślubie znanej nam już pary. Jak tak sobie myślę o związkach przez Ciebie teraz, to wiem dwie rzeczy: że dwa razy się nie wchodzi do tej samej rzeki, bo to nie wypali nigdy, nie ma opcji. Znam parę która się rozstała przez zdrady jednego z partnerów. Wrócili do siebie, bo... nie mogli znaleźć kogoś lepszego - to jest moje wytłumaczenie, ich, że ciągle się kochają. Oczywiście to wytłumaczenie oficjalne, bo za kurtyną jest słabo, a mój kolega (Tomek) wciąż zamartwia się tym, że ten drugi ma teraz studia, to siamto, że by odszedł, ale z drugiej strony nie wiadomo czy znajdzie jeszcze kogoś, boi się kolejnych zdrad. Normalnie jak po rozwodzie. Tracisz nadzieję w ludzi. I ja się przyznam, że jak patrzę na niektóre związki to cieszę się, że jestem sam. Gdybym miał takie gehenny w domu przeżywać emocjonalne jak niektórzy to ja bym się powiesił. Dziękuję.
OdpowiedzUsuńO tak, tak, gehenny emocjonalne to trucizna i zło. Mam to samo, wolałabym być sama, niż to wszystko przeżywać. Może idziemy na łatwiznę, że chcemy szybko zrezygnować? Nie wiem. Nie cierpię takiego napinania, albo jest fajnie i już, albo......niestety przychodzi mi do głowy tylko "do widzenia". jestem z natury też leniwa, nie lubię "pracy nad związkiem".
OdpowiedzUsuńA "ćwiczenia całowania" które jest słabe, jak już wiesz, nie wyobrażam sobie i ja jako "pracy nad związkiem".
OdpowiedzUsuńWłąśnie rozstałam się z mężem, znam go 20 lat...Byliśmy dziećmi kiedyśmy się poznali, potem szybki ślub i długie oczekiwanie na dziecko...Rozstaliśmy się, bo się już nie kochamy, szanujemy, lubimy, jesteśmy pzryjaciółmi ale się nie kochamy. Nie zdradziliśmy się wzajemnie, nie o to tu chodzi, po prostu nam już nie po drodze w życiu. Ratujemy naszą przyjażń rozwiązujac małżeństwo. Ja już chyba wiecej nie nie chciałabym wychodzić za maż, teraz bym chciała by ktoś po prostu mnie KOCHAŁ, to wszystko i oczywiście bym ja KOCHAŁA jego...
OdpowiedzUsuńwłaśnie tak
OdpowiedzUsuńteż tak myślę.
OdpowiedzUsuńi choć ja jeszcze chwilkę przed 30-tką przyjacióła moja właśnie się rozwodzi (również przed 30-tką) bez dzieci dzięki Bogu.. deklaruje, że żadnego ślubu więcej. po co był jej poprzedni? podatki, kredyty, cały ten idiotyczny syf biurokratyczny.. piękna sukienka była, impreza udana, jeszcze piękniejsze zdjęcia..... i po dwóch latach koniec. ja chyba nie skorzystam :>
witam, jestem tego samego zdania, nie wzięłabym ślubu po raz drugi.
OdpowiedzUsuń:) rozważania, myśli kłębiące...
OdpowiedzUsuńchyba pozostanę tutaj na dłużej ;]
piękne, emocjonalne słowa...
słowa, które chyba i mnie dotknęły od czasu jakiegoś...
tylko tyle, że ja ze ślubem problemów mieć chyba nie będę ;]